poniedziałek, 18 marca 2013

do pediatry

Przyszedł czas, że do Wiatrokowa zjeżdżają żony z dziećmi. Dzieci jak to maluchy, łapią infekcje szybko.A że w Wiatrakowie ciągle zimno, wietrzno i grypowo, to i często maluchy chorują. No i co tu robić, jak nam dzieciak zachoruje? W Polsce idziemy do pediatry, a tu? Gdzie wogóle tego pediatrę znaleźć?

System opieki zdrowotnej w Holandii różni się znacznie od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w ojczyźnie. Dzieci od momentu urodzenia do ukończenia 4 roku życia podlegają pod tzw. Consultatiebureau. Jest to placówka, gdzie dzieci są mierzone, ważone, szczepione, gdzie robi się bilansy, gdzie dziecko widzi pediatra - w kontekscie jego rozwoju. Tam również jest pielęgniarka środowiskowa. Coś takiego jak przychodnia dzieci zdrowych w Polsce, raczej punkt konsultacyjny niż miejsce, gdzie się idzie z chorobą.

W Holandii istnieje obowiązek ubezpieczenia zdrowotnego. Dzieci  dopisuje się  do polisy rodzica. Podobnie jak dorosłych, dzieci też trzeba zapisać do lekarza domowego, dentysty, apteki. Gdy dziecko jest chore, idzie się do lekarza pierwszego kontaktu (huisarts). Jeżeli konieczna jest wizyta u specjalisty typu laryngolog, dermatolog, okulista, pediatra - właśnie lekarz domowy wydaje skierowanie. W weekendy, wieczorami, w nocy, w święta czynne są tzw. dokterpost. To nie tylko pogotowie, ale można tam jechać np z zapaleniem ucha, bardzo wysoką gorączka u dziecka, dziwnymi, niepokojącymi objawami wymagającymi natychmiastowej interwencji lekarza. Dokterpost bardzo rzadko wysyła karetkę czy lekarza do domu dziecka, warto więc mieć pod ręką kogoś z autem:)

Huisarts to coś jak przychodnia. Zwykle taki punkt  medyczny ma dwóch lekarzy,  asystentkę, która wykonuje drobne zabiegi i rejestruje pacjentów, czasem  mieści się tam również apteka czy punkt pobierania próbek do laboratorium.
Holendrzy nie biegają często z dziećmi do lekarza. Katar i przeziebienie leczy sie domowymi sposobami, grypkę po prostu trzeba wychorować, co najwyżej podaje się paracetamol. Dzieci mają poza tym o wiele lepszą odporność niż te znad Wisły.

niedziela, 10 marca 2013

emigracja zarobkowa - druga strona medalu

 Małe miasteczko w zachodniej części Holandii, wśród pól kwiatowych. Populacja głównie holenderska z dziada pradziada, zarówno protestanci, jak i katolicy. Nieliczne rodziny muzułmańskie, już trzecie pokolenie - potomkowie przybyłych tu w latach '60 sezonowych robotników marokańskich. Nieliczne rodziny przybyłe tu z byłych kolonii holenderskich: Surinamczycy i Indonezyjczycy. W ostatnich latach coraz częściej widuje się tu Polaków.
Jak jesteśmy widziani, jak tu żyjemy, jak się odnajdujemy w holenderskiej rzeczywistości  pierwszej dekady dwudzietego pierwszego wieku?
Większość Polaków, która  przyjeżdża w te strony, to sezonowi pracownicy fizyczni, zatrudnieni przez agencje pośrednictwa pracy, wysłani do szklarni, na pola czy do fabryk. Pracują przy pomidorach, pieczarkach, cebulkach, pakują sery czy sałatki, parcelują mięso w chłodniach, robią  bukiety czy stroiki,ogławiają tulipany w okresie ich kwitnienia. Zarabiają 8-10 euro za godzinę, w sezonie pracują  i po 72 godziny tygodniowo,  po sezonie siedzą i miesiąc bez dochodów. Zakwaterowani w opuszczonym ośrodku wypoczynkowym, po kilkanaście osób na domku. Kontrakt niby z biurem zatrudnienia mają. Przyjechali tu na umowie z polskim biurem gdzieś na opolszczyźnie, Śląsku czy Pomorzu, tu na miejscu okazało się, że mają umowę z holenderskim partnerem polskiego biura, szefem jest właściciel szklarni czy pola, ale to nie on im płaci. Języka najczęściej nie znają, więc jak biuro robi przekręty, to nie bardzo wiedzą, gdzie i u kogo zasięgnąć języka i jak się bronić przed wykorzystaniem. Jak praca jest, to dobrze, jak nie ma, to zjeżdżają masowo z powrotem do Polski, bo koszty utrzymania w Holandii pochłaniają wszelkie odłożone w sezonie, z trudem zarobione centy.
Marzą o lepszym życiu. Młodzi ludzie, przeciętny wiek 25-30 lat. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Przyjechali tu, by zarobić na mieszkanie, na wesele,  odłożyć na warsztat czy mały biznesik w Polsce, pomóc rodzinie, opłacić leczenie babci czy wymarzone studia. Przyjęchali za mitem pt. ucharuję się co prawda jak dziki osioł, ale coś z tego będę miał. No i wielu po kilku latach dorabia się owszem własnego kąta, samochód sobie sciąga, coś tam odkłada. Są jednak i tacy, którzy wracają na stare śmieci kompletnie złamani psychicznie. I ci bajek o El Dorado opowiadać nie będą. Ale też się nie skarżą.
Spotykam tych ludzi na co dzień. W markecie, gdy niepewni siebie, zahukani podchodzą do kasy i boją się, że zostaną zagadnięci po holendersku, a nie umieją odpowiedzieć. W parku, gdy już trzeci tydzień siedzą w niepewności, czy jutro będzie praca, czy wracać do Polski i żłopią taniego Heinekena, przeklinając po polsku holenderski los. Na dworcu, gdzie policja tubylcza zbiera ich naćpanych, głodnych i żebrzących. Co ambitniejsi uwierzyli, że jak się nauczą języka w dwa miesiące, to szef im kontrakt przedłuży i będą lepiej zarabiać. Ci przychodzą do mnie. Żal mi tych ludzi. Ale mam dylemat : burzyć ich wiarę w mity, czy pozwolić im dalej śnić o holenderskim socjalu?


poniedziałek, 14 stycznia 2013

do lekarza

W Holandii jest obowiązek ubezpieczenia zdrowotnego. Przyjeżdżając tu na dłużej niż dwa miesiące musisz się więc ubezpieczyć. Jeśli jesteś tu przejazdem, i nagle musisz skorzystać z porady lekarza czy trafisz do szpitala, wystarczy europejska karta, jeśli jednak pracujesz tu , mieszkasz, szukasz pracy, to ubezpiecz się zawczasu, by nie płacić kar.
Istnieje wiele różnych towarzystw ubezpieczeniowych, oferujących pakiety podstawowe i rozszerzone,ceny kształtują sie różnie i zakres ubezpieczonych usług medycznych jest różny. Polisę wykupujesz na rok, składki opłacasz miesięcznie, zmienić ubezpieczyciela możesz dopiero po upływie roku podatkowego.Jeśli przez cały rok nie korzystałeś ze specjalistycznej porady lekarskiej, masz prawo do zwrotu części nadpłaconej premii.
Usługi dentystyczne objęte są tylko częściowo ubezpieczeniem, najczęściej jest tak, że ubezpieczyciel zwraca tylko niewielki procent kosztów związanych z leczeniem zębów, a dentysta sam ustala swoją taryfę.
Zarówno do dentysty, jak i lekarza pierwszego kontaktu, czy apteki trzeba się zapisać. Leki na receptę są bowiem refundowane w całości przez ubezpieczycieli, podobnie na przykład pieluchy.
Tylko lekarz domowy (pierwszego kontaktu) może wydać skierowanie do specjalisty, np ginekologa, pediatry, okulisty, laryngologa, dermatologa, pediatry, psychologa. Do lekarza trzeba się też wcześniej zarejestrować, standardowa wizyta trwa 10 minut. Większość praktyk lekarskich ma rano otwarte godziny, kiedy można przyjść bez rejestracji. Można też uzyskać poradę telefonicznie lub poprosić o wizytę domową. Są też dyżury lekarskie w weekendy, jest pogotowie czy punkty pierwszej pomocy przy szpitalach. Tutejsi lekarze mówią po angielsku;)
W każdej praktyce oprócz lekarza jest jeszcze asystentka. Zwykle zajmuje się rejestracją pacjentów, ale wykonuje też proste zabiegi typu usunięcie ropieni, oczyszczenie przewodów słuchowych, założenie opatrunku, pobranie próbek do laboratorium.

Dla dzieci do 4 roku życia istnieje w Holandii osobny punkt konsultacyjny, zwany Consultatiebureau. Jest tam i lekarz pediatra, i pielęgniarka środowiskowa. Dzieci są tam mierzone, ważone, szczepione, prowadzi się tam bilansy rozwoju maluchów. Z przeziębieniem i gorączką u maluchów idziesz jednak do lekarza pierwszego kontaktu. Dzieci powyżej 4 roku życia podlegają już lekarzowi szkolnemu.

Lekarz domowy nie wydaje zwolnień. Jeśli pracujesz, a jesteś chory, zgłaszasz fakt telefonicznie pracodawcy, przed planowaną godziną  rozpoczęcia pracy. Pracodawca wysyła wówczas lekarza przypisanego do swojego przedsiebiorstwa, i ten kontroluje twój stan zdrowia oraz orzeka, ile potrzebujesz pozostać na chorobowym. Zwolnienia są płatne pod warunkiem,że pozostajesz dłużej niż trzy dni chory.
Dzieci obejmuje obowiązek szkolny od 5 roku życia. Co oznacza, że nie możesz ot tak sobie zwolnić dziecka z zajęć w szkole, bo jedziesz np do Polski poza okresem ferii. Musisz mieć na to zgodę urzędnika z gminy, na terenie której znajduje się szkoła twojego dziecka. Chorobę dziecka zgłaszasz też w sekretariacie szkoły przed godziną rozpoczęcia zajęć. Jeśli dziecko wagaruje, rodzice płacą karę pieniężną, starsze dziecko (powyżej 12 lat) musi samo odpracować godziny nieobecności w szkole.

poniedziałek, 5 listopada 2012

idzie zima!

Klimat Holandii jest zupełnie inny niż Polski. Położenie na depresji, blisko morza, inna szerokość geograficzna - i już 1000 km dalej zastajemy inny  świat. W Holandii wiecznie pada, wieje, jest mokro i szaro. Plucha  zaczyna się mniej więcej pod koniec września, trwa do lutego, kiedy pojawiają się pierwsze wiosenne kwiaty. Nad samym morzem wieje potężnie, pogoda sztormowa. Deszcze chodzą sobie - jak i tutejsze koty - własnymi drogami i może lunąć w najmniej spodziewanym momencie. Ludność tubylcza dostosowała się przez wieki do klimatu, i sobie jakoś radzi z reumatyzmem, grzybem na ścianach, grypkami, chandrami, migrenami i ciemnościami egipskimi. No właśnie, a jak?

Hartowanie dzieci zaczyna się już w niemowlęctwie. Dzieci w wieku szkolnym rzadko chorują, wychorowują się najczęściej w pierwszych czterech latach życia. Są też inne standardy np ubierania dzieci. W Holandii nie uświadczysz czapki czy rajstopek pod spodniami. Dzieci cały rok chodzą z gołą głową, czapki wyciąga się dopiero przy trzaskających mrozach. Noszą za to kilometrowej długości szale, owinięte kilkakrotnie wokół szyi, na piersiach i po uszy. No i rękawiczki. Do tego lekkie kurtki ortalionowe, nieprzemakalne i szybko schnące, podbite polarem. Kozaczki nosi się cały rok, również w lecie. I na okrągło cały rok jeździ się rowerem, czy to deszcz, czy mróz, czy słońce. Peleryna czy kombinezon na kurtkę, i wio! W szkole dzieci nie zmieniają obuwia, nie zdejmuje się rownież butów przychodząc do kogoś z wizytą. Bambosze, kapcie, grube skarpety dzieci zakładają po kąpaniu, gdy jeszcze siedzą wieczorem na dole.

Temperatura w domu regulowana jest termostatem. W domach holenderskich króluje ogrzewanie gazowe, centralne. Na noc standardowo piece się wyłącza, w dzień nastawia na góra 20 stopni, ogrzewany jest najczęściej dół domu. Niektórzy mają kominki, ale nie są one standardowo używane do ogrzewania domu, raczej dla przyjemności popatrzenia na ogień.

Domy holenderskie mają wielkie szklane tafle w miejscu okien:) Jest ciemno, więc łapie się każdy promień słońca. W oknach nie ma firanek, co najwyżej na szybie na wysokości wzroku przechodnia naklejona jest przezroczysta matowa folia. Zasłony, grube kotary, zaciąga się na noc. Wiadomo, jakaś wentylacja musi być, więc okna szczelne nie są. W futrynach , nad szybami, są małe szpary z siatką, by owady nie wlatywały, zamykane plastikową listwą. Na górze standardowo są pojedyncze szyby. Zaleca się regularne wietrzenie, gdyż inaczej na szybach zbiera się wilgoć (powietrze jest baaaardzo wilgotne) i z czasem tworzy się pleśń.
Wieczorami wystawia się na parapetach okien wszelakie światełka. Świeczniki różnych kształtów i rozmiarów, lampiony, kolorowe świece. Oświetla się również ogródki przed domami, zwłaszcza w okresie świątecznym.

Łazienki też mają okna. Właśnie po to, by regularnie wietrzyć i nie doprowadzić do zagrzybienia. I tak pleśń się tworzy. Staromodny sposób na pleśń to soda, zwana tu srebrną, rozpuszczona w gorącej wodzie. Nie śmierdzi, pachnie mydlano, a nic lepiej kafelków nie wybieli! Używa się też standardowo i chętnie wszelkich preparatów na bazie chloru.
Holendrzy mają nie tylko pralki automatyczne, ale w wyposażeniu gospodarstwa domowego nie może zabraknąć suszarki bębnowej. Jako że pada non stop i powietrze jest bardzo wilgotne, bielizna wywieszona na snurze na dworze nie ma szans, by wyschnąć. Kto ma strych, wiesza na strychu, większość jednak inwestuje w elektryczną suszarkę. Pralki rzadko kiedy zainstalowane są w łazienkach, najczęściej w kuchniach albo nawet i w szopie w ogródku. Pierze się wieczorami, bo wtedy energia jest tańsza:)

Holenderska zima jest łagodna. Rzadko kiedy pada śnieg, i leży góra tydzień, najczęściej w okresie Nowego Roku. Stąd Holendrzy nie używają zimowych opon, chyba,że jadą na ferie do Austrii czy Niemiec. Kilkucentymetrowa warstwa śniegu to już klęska żywiołowa, samoloty nie latają, pociągi nie jeżdżą, autobusy zamarzają, nawet o taksówkę trudno.
Gdy zamarzają kanały, zaczyna się  sezon na łyżwy. Narodowy sport holenderski, maraton na naturalnym lodzie. Ślizgają się młodzi i starzy. Wózki dziecięce zamieniane są na saneczki. No i wtedy pojawiają się na ulicach czapki- pilotki.

Okres jesienno-zimowy to sezon grypowy. Jak Holendrzy radzą sobie z przebiębieniami i innymi infekcjami?
Jak najbardziej naturalnie! Dziecko ma się po prostu wychorować, i już. Podawać płyny, nie doprowadzić do odwodnienia, jak nie gorączkuje, to zero medykamentów. Paracetamol gdy temperatura przewyższa 39 stopni. Jeśli dziecko czuje się dobrze - mimo kaszlu i glutów po pas- idzie normalnie do przedszkola/szkoły. Nawet przy ospie wietrznej nie ma taryfy ulgowej. Nie gorączkuje? To o co cały raban?
Na tym tle polskie mamusie mają wieloletnie konflikty z tubylczymi lekarzami. No cóż, tu antybiotyk podaje się naprawdę w podbramkowych sytuacjach, nie osłabia się lekami naturalnego systemu obronnego organizmu, a wszelkie brudki, których dziecko może się nałykać traktuje jak naturalną szczepionkę. O nie, nie robi sie badań kału na pasożyty. Jeśli masz kota/psa, jeśli dziecko regularnie bawi się w piasku, to wiadomo, że owsiki czy inne robactwo złapie. Środki odrobaczające są tak samo łatwo dostępne jak czekolada czy cukierki, regularnie odrobacza się dzieciarnię i lekarz o tym wiedzieć nie musi. Podsumowując, do lekarza nie biega się z byle pypciem na nosie, bo to kosztuje!



poniedziałek, 15 października 2012

Moje początki w Holandii



Przyjechałam do Holandii pod koniec 2003 roku na zaproszenie rodziny mojego obecnego męża, wówczas jeszcze chłopaka. Zamieszkałam w domu moich teściów. Dom w typowej tubylczej zabudowie szeregowej. Tzw. huurwoning, czyli własność korporacji budowlanej, gdzie zamieszkujący są tylko lokatorami, bez prawa do dziedziczenia czy podnajmowania innym. Architektura z lat '60: na dole salon, wąski korytarzyk z wejściem na kręte schody, pod schodami komórka, dalej ubikacja, w przybudówce kuchnia z wyjściem na ogródek za domem, na górze trzy sypialnie, łazienka z prysznicem, komórka z piecem gazowym do centralnego ogrzewania. Wynajmowałam u nich jeden pokoik na górze. Zostałam zameldowana, a jakże, ale więcej niż połowa mojej tygodniówki szła do kieszeni teściowej. Wcześniej w pokoiku mieszkały...koty! Dostałam łóżko z nowym materacem, pościel, nowe zasłonki - i tyle.
Na noc ogrzewanie w domu było wyłączane, a że była to zima, więc marzłam. Po jakimś czasie dorobiłam się elektrycznego grzejniczka typu farelka, ściągnęłam też z wystawek komodę i szafkę, założyłam żyrandol i wkręciłam mocniejsze żarówki, na podłogę położyłam gruby koc, bo wykładziny czy dywanu tam nie było. No i prowadziłam wieczne wojny z kotami, które nie dały się tak łatwo eksmitować!
Mogłam korzystać z kuchni na dole, choć  to teściowa gotowała dla ogółu. Jedli bardzo tłusto, słodko, dużo chemii, wszystko smażone. Nie służyła mi ta kuchnia, często chorowałam na żołądek, a zaparcia były na porządku dziennym. Nawet już po naszym ślubie teściowa nie zrezygnowała z roli pani domu,  to ona robiła zakupy i nadal synka karmiła. Głównie słodyczami, gazowanymi napojami, chipsami i zupkami czy daniami w proszku.W kuchni znajdowała się pralka i suszarka bębnowa. Pranie robiła teściowa. Wszystko prała razem, nie segregowała, białe i kolory, puszczała na krótki program, na 40 stopni, poczwórna ilość proszku. Niedoprane, często zafarbowane, niedopłukane. Mąż miał egzemę,  niewypłukane detergenty uczulały. Podziękowałam szybko, ale żebym mogła prać naszej rodzinie sama, toczyłam codziennie wojny:(
Na górze była łazienka. Koszmar. Szlauf i kratka w podłodze, kibel bez spłuczki, zardzewiały kaloryfer, który nigdy nie grzał, bo był zakręcany, okno - wiecznie otwarte. W zimie była to lodownia, nie łazienka...
Wojny wieczne o to, by łazienkę ogrzewać, przynajmniej na czas kąpania dziecka, i nie wyziębiać - zamykać okno. Dopiero po naszym ślubie teściowa zamówiła remont łazienki, zrobiono prysznic, toaletę, sąsiad zbudował kabinę prysznicową. Ale łazienka nadal była zimna.
W Polsce ukończyłam studia z tytułem magistra, zdobyłam wolny zawód. Przyjeżdżając do Holandii z super znajomością języka angielskiego łudziłam się, że nie będę miała problemu ze znalezieniem pracy w swoim zawodzie. Acha? Rodzina męża bynajmniej nie wspierała moich projekcji. Byłam Polką, bez znajomości holenderskiego. Jedyną moją zaletą było to,że jako blondynka wyglądałam "prawie jak holenderska dziewczyna". Teściowa pomogła mi znaleźć pracę, a jakże! Sprzątaczki, u Żydów. Za 5 euro za godzinę, na czarno. No, bo przecież pracować musiałam, oni nie będą mnie nadal utrzymywać, a już 5 tygodni - o zgrozo - siedziałam bez pracy! Śmiechu warte: Polka? z wyższym wykształceniem?
Uparłam się, że będę się przede wszystkim języka uczyć. Oj, nie w smak im to było, nie w smak. Zapisałam sie od razu do szkoły językowej, po dóch miesiącach zaczęłam intensywny kurs przygotowujący do egzaminu państwowego, który zdałam dwa i pół roku później, będąc już w zaawansowanej ciąży z naszym pierwszym synem. Pracowałam więc  u Żydów trzy dni w tygodniu, a dwa dni się uczyłam.
Żydzi mieli 8 dzieci. Zajmowałam się najmłodszym, rocznym wówczas. Sprzątałam ich 4-piętrową kamienicę. Wstawiałam pranie (co najmniej trzy tury), prasowałam góry ubrań, ogarniałam 12 pokoi, przebierałam co tydzień  pościel z 9 łóżek, myłam kuchnię, dwie łazienki i trzy ubikacje. Tak pracowałam, dopóki Żydki sie nie dowiedzieli, że jestem w ciąży. Wtedy zwolnili mnie z dnia na dzień. No, ubezpieczenia mi oczywiście nie płacili, ani chorobowego czy wakacji.
Teściowa dyskryminowała mnie na każdym kroku. Sama prosta kobiecina po szkole podstwowej i kursie dla gospodyń domowych, miała wobec mnie kompleksy.  Relacje z nią od początku układały się źle. Ale o tym w innym poście. Tu powiem tylko,że nie dość, że osoba autystyczna, ze sprzęgniętym upośledzeniem umysłowym, to jeszcze wysoce toksyczna.  Nie muszę mówic, że życie z nią pod jednym dachem było trudne. Teść był schorowanym,  swego czasu bardzo ciężko  fizycznie pracującym człowiekiem. W wieku 40 lat pierwszy zawał, potem jeszcze dwa kolejne, bajpasy, cukrzyca. Nie trzymał się zaleceń lekarzy, palił ogromne ilości papierosów, jadł tłusto i dużo, zero ruchu czy choćby wychodzenia z domu. Zmarł nagle w pół roku po moim przyjeździe do Holandii.
Teściowie mieli bardzo wąskie grono znajomych, choć oboje pochodzili z wielodzietnych rodzin. Nieliczne kontakty z kilkoma pociotkami, na codzień z jednymi sąsiadami i ich dorosłą córką. I to byli również jedyni znajomi mojego męża. Teściowa zapraszała to swoje towarzystwo z okazji wszystkich naszych świąt czy urodzin, nie pytając mnie o zdanie. Z czasem nawiązałam znajomości z Polkami ze szkoły językowej, zaczęłam też dawać prywatnie lekcje i zaprzyjaźniłam się z jedną moją uczennicą. Ta przyjaźń trwa do dziś.
Nie mamy tu wielu znajomych, nie chodzimy do ludzi, a i do nas rzadko ktoś przychodzi. Taki nasz urok.
Po trzech latach pobytu, gdy miałam już dyplom zdanego egzaminu państwowego, dostałam pracę w szkole muzycznej. Dawałam też lekcje prywatnie. Mniej więcej w tym samym czasie przeprowadziliśmy się od teściowej. Na mieszkanie zapisaliśmy się do spółdzielni jeszcze w narzeczeństwie, czekaliśmy 3 lata Dostaliśmy mieszkanko w bloku, dwie sypialnie, przechodni salon i ciemna kuchnia, duży balkon. W małym miasteczku. Po kolejnych dwóch latach przeprowadziliśmy się do domku z ogródkiem.
Od 2009 roku nie pracuję, zajmuję sie domem i dziećmi (mamy trzech synów, w tym najstarszy jest autystyczny). Dorabiam dorywczo lekcjami w domu. Był czas, że uczyłam holenderskiego Polaków.
No,  to mniej więcej tak wygląda emigracja w moim przypadku.