niedziela, 10 marca 2013

emigracja zarobkowa - druga strona medalu

 Małe miasteczko w zachodniej części Holandii, wśród pól kwiatowych. Populacja głównie holenderska z dziada pradziada, zarówno protestanci, jak i katolicy. Nieliczne rodziny muzułmańskie, już trzecie pokolenie - potomkowie przybyłych tu w latach '60 sezonowych robotników marokańskich. Nieliczne rodziny przybyłe tu z byłych kolonii holenderskich: Surinamczycy i Indonezyjczycy. W ostatnich latach coraz częściej widuje się tu Polaków.
Jak jesteśmy widziani, jak tu żyjemy, jak się odnajdujemy w holenderskiej rzeczywistości  pierwszej dekady dwudzietego pierwszego wieku?
Większość Polaków, która  przyjeżdża w te strony, to sezonowi pracownicy fizyczni, zatrudnieni przez agencje pośrednictwa pracy, wysłani do szklarni, na pola czy do fabryk. Pracują przy pomidorach, pieczarkach, cebulkach, pakują sery czy sałatki, parcelują mięso w chłodniach, robią  bukiety czy stroiki,ogławiają tulipany w okresie ich kwitnienia. Zarabiają 8-10 euro za godzinę, w sezonie pracują  i po 72 godziny tygodniowo,  po sezonie siedzą i miesiąc bez dochodów. Zakwaterowani w opuszczonym ośrodku wypoczynkowym, po kilkanaście osób na domku. Kontrakt niby z biurem zatrudnienia mają. Przyjechali tu na umowie z polskim biurem gdzieś na opolszczyźnie, Śląsku czy Pomorzu, tu na miejscu okazało się, że mają umowę z holenderskim partnerem polskiego biura, szefem jest właściciel szklarni czy pola, ale to nie on im płaci. Języka najczęściej nie znają, więc jak biuro robi przekręty, to nie bardzo wiedzą, gdzie i u kogo zasięgnąć języka i jak się bronić przed wykorzystaniem. Jak praca jest, to dobrze, jak nie ma, to zjeżdżają masowo z powrotem do Polski, bo koszty utrzymania w Holandii pochłaniają wszelkie odłożone w sezonie, z trudem zarobione centy.
Marzą o lepszym życiu. Młodzi ludzie, przeciętny wiek 25-30 lat. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Przyjechali tu, by zarobić na mieszkanie, na wesele,  odłożyć na warsztat czy mały biznesik w Polsce, pomóc rodzinie, opłacić leczenie babci czy wymarzone studia. Przyjęchali za mitem pt. ucharuję się co prawda jak dziki osioł, ale coś z tego będę miał. No i wielu po kilku latach dorabia się owszem własnego kąta, samochód sobie sciąga, coś tam odkłada. Są jednak i tacy, którzy wracają na stare śmieci kompletnie złamani psychicznie. I ci bajek o El Dorado opowiadać nie będą. Ale też się nie skarżą.
Spotykam tych ludzi na co dzień. W markecie, gdy niepewni siebie, zahukani podchodzą do kasy i boją się, że zostaną zagadnięci po holendersku, a nie umieją odpowiedzieć. W parku, gdy już trzeci tydzień siedzą w niepewności, czy jutro będzie praca, czy wracać do Polski i żłopią taniego Heinekena, przeklinając po polsku holenderski los. Na dworcu, gdzie policja tubylcza zbiera ich naćpanych, głodnych i żebrzących. Co ambitniejsi uwierzyli, że jak się nauczą języka w dwa miesiące, to szef im kontrakt przedłuży i będą lepiej zarabiać. Ci przychodzą do mnie. Żal mi tych ludzi. Ale mam dylemat : burzyć ich wiarę w mity, czy pozwolić im dalej śnić o holenderskim socjalu?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz