Przyszedł czas, że do Wiatrokowa zjeżdżają żony z dziećmi. Dzieci jak to maluchy, łapią infekcje szybko.A że w Wiatrakowie ciągle zimno, wietrzno i grypowo, to i często maluchy chorują. No i co tu robić, jak nam dzieciak zachoruje? W Polsce idziemy do pediatry, a tu? Gdzie wogóle tego pediatrę znaleźć?
System opieki zdrowotnej w Holandii różni się znacznie od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w ojczyźnie. Dzieci od momentu urodzenia do ukończenia 4 roku życia podlegają pod tzw. Consultatiebureau. Jest to placówka, gdzie dzieci są mierzone, ważone, szczepione, gdzie robi się bilansy, gdzie dziecko widzi pediatra - w kontekscie jego rozwoju. Tam również jest pielęgniarka środowiskowa. Coś takiego jak przychodnia dzieci zdrowych w Polsce, raczej punkt konsultacyjny niż miejsce, gdzie się idzie z chorobą.
W Holandii istnieje obowiązek ubezpieczenia zdrowotnego. Dzieci  dopisuje się  do polisy rodzica. Podobnie jak dorosłych, dzieci też trzeba zapisać do lekarza domowego, dentysty, apteki. Gdy dziecko jest chore, idzie się do lekarza pierwszego kontaktu (huisarts). Jeżeli konieczna jest wizyta u specjalisty typu laryngolog, dermatolog, okulista, pediatra - właśnie lekarz domowy wydaje skierowanie. W weekendy, wieczorami, w nocy, w święta czynne są tzw. dokterpost. To nie tylko pogotowie, ale można tam jechać np z zapaleniem ucha, bardzo wysoką gorączka u dziecka, dziwnymi, niepokojącymi objawami wymagającymi natychmiastowej interwencji lekarza. Dokterpost bardzo rzadko wysyła karetkę czy lekarza do domu dziecka, warto więc mieć pod ręką kogoś z autem:)
Huisarts to coś jak przychodnia. Zwykle taki punkt  medyczny ma dwóch lekarzy,  asystentkę, która wykonuje drobne zabiegi i rejestruje pacjentów, czasem  mieści się tam również apteka czy punkt pobierania próbek do laboratorium.
Holendrzy nie biegają często z dziećmi do lekarza. Katar i przeziebienie leczy sie domowymi sposobami, grypkę po prostu trzeba wychorować, co najwyżej podaje się paracetamol. Dzieci mają poza tym o wiele lepszą odporność niż te znad Wisły.
poniedziałek, 18 marca 2013
niedziela, 10 marca 2013
emigracja zarobkowa - druga strona medalu
 Małe miasteczko w zachodniej części Holandii, wśród pól kwiatowych. Populacja głównie holenderska z dziada pradziada, zarówno protestanci, jak i katolicy. Nieliczne rodziny muzułmańskie, już trzecie pokolenie - potomkowie przybyłych tu w latach '60 sezonowych robotników marokańskich. Nieliczne rodziny przybyłe tu z byłych kolonii holenderskich: Surinamczycy i Indonezyjczycy. W ostatnich latach coraz częściej widuje się tu Polaków.
Jak jesteśmy widziani, jak tu żyjemy, jak się odnajdujemy w holenderskiej rzeczywistości pierwszej dekady dwudzietego pierwszego wieku?
Większość Polaków, która przyjeżdża w te strony, to sezonowi pracownicy fizyczni, zatrudnieni przez agencje pośrednictwa pracy, wysłani do szklarni, na pola czy do fabryk. Pracują przy pomidorach, pieczarkach, cebulkach, pakują sery czy sałatki, parcelują mięso w chłodniach, robią bukiety czy stroiki,ogławiają tulipany w okresie ich kwitnienia. Zarabiają 8-10 euro za godzinę, w sezonie pracują i po 72 godziny tygodniowo, po sezonie siedzą i miesiąc bez dochodów. Zakwaterowani w opuszczonym ośrodku wypoczynkowym, po kilkanaście osób na domku. Kontrakt niby z biurem zatrudnienia mają. Przyjechali tu na umowie z polskim biurem gdzieś na opolszczyźnie, Śląsku czy Pomorzu, tu na miejscu okazało się, że mają umowę z holenderskim partnerem polskiego biura, szefem jest właściciel szklarni czy pola, ale to nie on im płaci. Języka najczęściej nie znają, więc jak biuro robi przekręty, to nie bardzo wiedzą, gdzie i u kogo zasięgnąć języka i jak się bronić przed wykorzystaniem. Jak praca jest, to dobrze, jak nie ma, to zjeżdżają masowo z powrotem do Polski, bo koszty utrzymania w Holandii pochłaniają wszelkie odłożone w sezonie, z trudem zarobione centy.
Marzą o lepszym życiu. Młodzi ludzie, przeciętny wiek 25-30 lat. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Przyjechali tu, by zarobić na mieszkanie, na wesele, odłożyć na warsztat czy mały biznesik w Polsce, pomóc rodzinie, opłacić leczenie babci czy wymarzone studia. Przyjęchali za mitem pt. ucharuję się co prawda jak dziki osioł, ale coś z tego będę miał. No i wielu po kilku latach dorabia się owszem własnego kąta, samochód sobie sciąga, coś tam odkłada. Są jednak i tacy, którzy wracają na stare śmieci kompletnie złamani psychicznie. I ci bajek o El Dorado opowiadać nie będą. Ale też się nie skarżą.
Spotykam tych ludzi na co dzień. W markecie, gdy niepewni siebie, zahukani podchodzą do kasy i boją się, że zostaną zagadnięci po holendersku, a nie umieją odpowiedzieć. W parku, gdy już trzeci tydzień siedzą w niepewności, czy jutro będzie praca, czy wracać do Polski i żłopią taniego Heinekena, przeklinając po polsku holenderski los. Na dworcu, gdzie policja tubylcza zbiera ich naćpanych, głodnych i żebrzących. Co ambitniejsi uwierzyli, że jak się nauczą języka w dwa miesiące, to szef im kontrakt przedłuży i będą lepiej zarabiać. Ci przychodzą do mnie. Żal mi tych ludzi. Ale mam dylemat : burzyć ich wiarę w mity, czy pozwolić im dalej śnić o holenderskim socjalu?
Jak jesteśmy widziani, jak tu żyjemy, jak się odnajdujemy w holenderskiej rzeczywistości pierwszej dekady dwudzietego pierwszego wieku?
Większość Polaków, która przyjeżdża w te strony, to sezonowi pracownicy fizyczni, zatrudnieni przez agencje pośrednictwa pracy, wysłani do szklarni, na pola czy do fabryk. Pracują przy pomidorach, pieczarkach, cebulkach, pakują sery czy sałatki, parcelują mięso w chłodniach, robią bukiety czy stroiki,ogławiają tulipany w okresie ich kwitnienia. Zarabiają 8-10 euro za godzinę, w sezonie pracują i po 72 godziny tygodniowo, po sezonie siedzą i miesiąc bez dochodów. Zakwaterowani w opuszczonym ośrodku wypoczynkowym, po kilkanaście osób na domku. Kontrakt niby z biurem zatrudnienia mają. Przyjechali tu na umowie z polskim biurem gdzieś na opolszczyźnie, Śląsku czy Pomorzu, tu na miejscu okazało się, że mają umowę z holenderskim partnerem polskiego biura, szefem jest właściciel szklarni czy pola, ale to nie on im płaci. Języka najczęściej nie znają, więc jak biuro robi przekręty, to nie bardzo wiedzą, gdzie i u kogo zasięgnąć języka i jak się bronić przed wykorzystaniem. Jak praca jest, to dobrze, jak nie ma, to zjeżdżają masowo z powrotem do Polski, bo koszty utrzymania w Holandii pochłaniają wszelkie odłożone w sezonie, z trudem zarobione centy.
Marzą o lepszym życiu. Młodzi ludzie, przeciętny wiek 25-30 lat. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Przyjechali tu, by zarobić na mieszkanie, na wesele, odłożyć na warsztat czy mały biznesik w Polsce, pomóc rodzinie, opłacić leczenie babci czy wymarzone studia. Przyjęchali za mitem pt. ucharuję się co prawda jak dziki osioł, ale coś z tego będę miał. No i wielu po kilku latach dorabia się owszem własnego kąta, samochód sobie sciąga, coś tam odkłada. Są jednak i tacy, którzy wracają na stare śmieci kompletnie złamani psychicznie. I ci bajek o El Dorado opowiadać nie będą. Ale też się nie skarżą.
Spotykam tych ludzi na co dzień. W markecie, gdy niepewni siebie, zahukani podchodzą do kasy i boją się, że zostaną zagadnięci po holendersku, a nie umieją odpowiedzieć. W parku, gdy już trzeci tydzień siedzą w niepewności, czy jutro będzie praca, czy wracać do Polski i żłopią taniego Heinekena, przeklinając po polsku holenderski los. Na dworcu, gdzie policja tubylcza zbiera ich naćpanych, głodnych i żebrzących. Co ambitniejsi uwierzyli, że jak się nauczą języka w dwa miesiące, to szef im kontrakt przedłuży i będą lepiej zarabiać. Ci przychodzą do mnie. Żal mi tych ludzi. Ale mam dylemat : burzyć ich wiarę w mity, czy pozwolić im dalej śnić o holenderskim socjalu?
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)